Długo zbierałem się do napisania czegoś o „Obywatelu Milku”, bo przez cały ten czas nie wiedziałem, jak się do tego cuda zabrać. Z jednej strony solidarność fiutów wymaga, abym ogłosił wielkie peany na cześć naszego najnowszego pedalskiego świętego – tego wymaga dobro ciotolandu i kropka. Niestety, film jest tak potwornie nudny i bezsensownie zrobiony, że próby mówienia czegoś dobrego wzbudzały we mnie mocną blokadę, prawie że mur berliński… Bo w tym filmie niczym w soczewce skupia się cała góra błędów.
Najważniejszym problemem jest fabuła. Milk miał bowiem strasznie nudne życie. Wszystko, co zdarzyło się w nim ciekawego i interesującego, choćby z punktu widzenia dokumentalnego, miało miejsce zanim nasz nowy pedalski święty zabrał się za politykę lokalną i przerabianie ulicy Castro w region hetero-free. Z wielką ciekawością obejrzałbym film o jego młodości, gdy jako dwudziesto- czy trzydziestoparolatek szalał w świecie lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Przy całym bowiem moim obrzydzeniu do wyglądu tamtych czasów (ohydni faceci, paskudne fryzury, koszmarne ciuchy) doceniam, że był to czas szybkiego życia; hippiesowskiego, zupełnie nowego spojrzenia na świat. I to było dokładnie tyle i tylko tyle, co było w życiu Harveya Milka interesujące.
Potem już tylko siedział na fotelu, wychodził wrzeszczeć do narodu i wracał do chałupy spać. Jedyny sensowny wątek, niezakończona miłość do Scotta i uwięźnięcie w związku z psychopatą, zostały potraktowane po łebkach, bez głębszej analizy i odfajkowane jako wypełniacz. Nie pasowały do budowy monumentu.
Już w połowie filmu wiemy co się będzie działo dalej (i nie chodzi tylko o wielki finał zastrzelenia Milka) i nie napotkamy na żadną woltę, niczym nie damy się zaskoczyć. Z punktu widzenia fabuły ten film trzeba by skrócić o jedną trzecią, żeby był w ogóle do oglądania.
Drugim problemem, który zwalam na karb starzenia się Gusa van Santa, jest brak wizji czym właściwie to dzieło ma być. Rzuca się zatem od jednej ściany (fabularyzowanego dokumentu) do drugiej (czysto amerykański rzyg pseudopatriotyczny). Problem w tym, że jeżeli miałby to być dokument, to maksymalnym czasem powinno być może 60 minut. Reszta to… no właśnie nie bardzo wiem, co. Van Sant gdzieś w pierwszej połowie nagle rozumie, że nie zrobi niczego lepszego od świetnego, domkniętego we wszystkich wątkach „The Times Of Harvey Milk”, genialnego dokumentu Roba Epsteina z 1984 roku. Epstein miał szczęście: robił dokument w chwili, gdy wszyscy świadkowie wydarzeń z lat 70. jeszcze żyli – było to zaledwie sześć lat po śmierci Harveya Milka. Złośliwie można by powiedzieć, że świadkowie epoki jeszcze nie zdążyli wymrzeć na AIDS.
Żeby było jasne: ja w ogóle nie uważam Gusa Van Santa za dobrego reżysera. Może to zabrzmi obrazoburczo, ale po obejrzeniu całego mnóstwa filmów trudno nie zauważyć, że Van Sant nie jest geniuszem tylko pozerem. Mniej więcej takim jak Lars Von Trier czy też legendarny, zły aczkolwiek świetnie rozreklamowany PR-owo Kenneth Branagh. Owszem, Van Santowi udało się zrobić dobre „My Private Idaho”, które jednak stało się hitem i zostało otoczone kultem tylko dlatego, że zaćpał się na śmierć jego główny aktor, śliczny i boski River Phoenix. Gdy żaden aktor nie ginie samobójczo lub parasamobójczo, wychodzi co najwyżej taki „Buntownik z wyboru” – film niewątpliwie przyzwoity, ale nie zasługujący na miano genialnego czy oscarowego. Abstrahując już od faktu, że „Buntownik” był mocno wtórny. W ostatniej chwili Matt Damon poszedł po rozum do głowy i odrzucił propozycję zagrania w „Milku” – zapewne po przeczytaniu makabrycznego scenariusza i niechęci do odgrywania roli paprotki w tle. A może była w tej decyzji odrobina strachu o wizerunek, bo Damon strzelający do Milka nie wyglądałby najlepiej. Tak czy owak: good for him!
Myślę, że Van Sant wyczuł pismo nosem i postanowił na siłę zrobić film, który dostanie parę nagród w 2008 i 2009 roku a potem w odium sławy Gus będzie mógł pójść na czele wielkiej nowojorskiej parady gejowskiej, która za parę miesięcy upamiętni 40. rocznicę bitwy o Stonewall. Jeżeli to nie jest pozerstwo, to nie wiem, czym mogłoby być.
Na „Obywatela Milka” można pójść tylko po to, żeby poznać czasy, które położyły fundamenty pod nowoczesny ruch gejowski czy szerzej – ruch praw człowieka. Jest prostszy i przyjemniejszy w odbiorze niż „The Times of Harvey Milk”, ale nie zasługuje na ani jednego Oscara. Jeżeli go dostanie, to po raz pierwszy polityczna poprawność Hollywoodu zagra przeciwko kinu gejowskiemu. Postawienie „Obywatela Milka” na równi z „Brokeback Mountain” byłoby herezją i obrazą dla jednego z kilku zaledwie żyjących i tworzących genialnych reżyserów – Anga Lee.
I myślę, że Ang Lee, jeden z ostatnich wizjonerów kina, nie tylko przecież pedalskiego, nie zasłużył sobie na taką poniewierkę.
Gus Van Sant „Milk”, Focus Features, 2008