Wczoraj wreszcie ktoś mi uświadomił, że jeżeli czegoś się w dzisiejszych czasach nie wyjaśni kawa na ławę i w dodatku z użyciem słów z podstawowego zasobu tysiąca sztuk, to ludzie tego nie zrozumieją. Poszedłem po rozum do głowy i jakoś mnie olśniło. Zrozumiałem kompletny bezsens prowadzenia jakichś wyrywkowych dyskusji na blogu Teresy. Ona po prostu nie rozumie haczyków, które kiedyś załapałaby natychmiast. No to teraz będzie i o mnie i o Teresie prostymi słowy.
Ważne wyjaśnienie: rozróżniam Teresę i „Teresę”. Teresa bez cudzysłowu to realna osoba, człowiek stojący za blogiem. „Teresa” w cudzysłowie to wirtualna postać, jaką pokochały setki czy nawet tysiące ludzi kilka lat temu. Brand.
1. CO TO JEST MEM?
Mem jest to określenie bezpośrednio związane z Internetem. Pojawiło się na początku XXI wieku i początkowo oznaczało jakiś obiekt kultury (cholera, to jest stwierdzenie spoza tysiąca), który zaczyna żyć własnym życiem online. W czasach tzw. Web 2.0 memy pojawiają się przede wszystkim wskutek zamieszczenia czegoś na YouTube. Memem jest pani Basia (na pewno kojarzycie tę wulgarną menelkę z ponad 200 filmików), tańczący wiking, amerykański policjant podchodzący po kolei do protestujących studentów i tryskający im gazem pieprzowym prosto w oczy. Memy wywołują reakcje wśród widzów, dokładnie o to bowiem chodzi w sztuce, która współcześnie opiera się na wywoływaniu reakcji. Mem może, ale nie musi być prymitywny. Mem może, ale nie musi być zrozumiany przez wszystkich – jeżeli ktoś się z nim nie styka, nie rozumie o co chodzi.
Potem, wraz z rozpowszechnieniem się blogów, określenie „mem” uległo rozszerzeniu. Memem może być postać wirtualna lub rzeczywista, która wywołuje reakcje.
2. „TERESA” JAKO MEM
„Teresa” stała się memem w momencie, gdy wskutek napisania długiego komentarza na moim blogu wywołała trzęsienie ziemi w łódzkim (pół)światku gejowskim. Stała się memem nie przez treść komentarza, lecz przez reakcje na niego. Słynne i do dzisiaj wywołujące u niektórych łzy ze śmiechu „polowanie na Teresę w Narra” czy wulgarne groźby kierowane przez jej pracowników stworzyły mema, którego późniejszą emanacją był blog „Teresy”.
Tym sposobem memem stała się „Teresa”, potem „Odświętna Teresa” (do dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu jakich prochów się nażarła, że wymyśliła tak okropną nazwę), przekształcona potem u mnie na „Teresę Padłocycką” a obecnie w „Teresę Migotkę”.
Problem podstawowy Teresy polega na tym, że utożsamiła się ze swoim memem. Uznała, jakimś przedziwnym ciągiem myślowo-logicznym, że ona i jej wirtualna postać to jedno i to samo. Od tego momentu zrobiło się kiepsko, ponieważ mem nie może istnieć bez ironii a tę cechę zatraciła i Teresa i „Teresa”. Jedna z jej ostatnich notek, w których zamieściła „przeprosiny” do bliskiego znajomego, że nie mogła odebrać telefonu – zamiast po prostu oddzwonić (sic!) – przeraziła mnie.
3. DOBRA I ZŁA LITERATURA
Bardzo niewiele blogów dostępuje zaszczytu uznania za literaturę. Wymaga to świetnego pióra, umiejętności podtrzymania zainteresowania czytelników a co najważniejsze: regularności. Gdybyście przeczytali od początku do końca blog tzw. Kominka (nie polecam, szkoda życia), w którymś momencie zorientowalibyście się, że nie dowiadujecie się ani nie uczycie kompletnie niczego nowego. Kominek funkcjonuje świetnie pod warunkiem, że w małych ilościach – ot, raz dziennie. Przykład tego blogera będzie mi potrzebny za chwilę.
Czym się różni literatura dobra od niedobrej? Po pierwsze, dobra musi być zajmująca. Po drugie, dobra musi trzymać się pewnej tradycji (jak horror to horror, jak komedia to komedia).
Po trzecie i najważniejsze: musi mówić o ludziach. Jeżeli przejrzycie wszystko, co dostało Nobla czy jakąkolwiek inną nagrodę w ciągu ostatnich 20 lat, zauważycie bez problemu, że każda z tych pozycji mówiła o ludziach. Albo o autorze. Albo jednym i drugim. O homo sapiens, którego przypadki życiowe były na tyle interesujące, że inni chcieli je czytać – od Jelinek po Szymborską. W tym rozumieniu Kominek jest dobrą literaturą, „Teresa” była nią również i – nieskromnie – dodam też siebie (do pewnego momentu, ale o tym później).
Teraz wyobraźcie sobie książkę, której pierwsze sto stron to półpornograficzny dziennik, drugie sto dramat w stylu Jelinek czy Sylvii Plath a trzecie sto to satyra. Czy taka książka może być dobrą literaturą? Otóż wbrew pozorom może, choć tylko w przypadku autentycznego geniuszu literackiego. W wersji light znajdziecie to u Witkowskiego chociażby.
A teraz wyobraźcie sobie książkę, która ma naprzemiennie po dwie strony z każdego z tych gatunków. Konia z rzędem temu, kto po prostu wywali ją do śmietnika a nie z wściekłości na stracony czas wybije nią okno.
To dlatego blog „Teresy” stał się nagle złym blogiem, złą literaturą. Zawodzi czytelników kompletnym przestawieniem tematyki. Nie utrzymuje poziomu wartego poświęcania na lekturę czasu. Mem umiera, ponieważ już nie każdy tekst staje się świętem dla czytelnika; czytelnik uczy się rozpoznawać „o czym będzie tym razem” i po lekturze pierwszych dwóch zdań odpuszcza sobie – iksując kartę w swoim Firefoksie. Pewnie jeszcze kiedyś wróci, coraz rzadziej.
Na dokładkę Teresa próbuje w samej sobie stworzyć wrażenie, że czytelnictwo bloga utrzymuje się na podobnym poziomie. Temu właśnie służą te okropne tytuły, pisane pod dyktando poradników SEO „co zrobić, żeby twój wpis Google umieściło na pierwszej stronie”. Nie wolno tego robić, jeżeli psuje to przyjemność lektury u stałego czytelnika. Popularność i czytelnictwo musi wynikać z dobrych treści a nie zabaw w SEO. To nie biznes tylko sztuka.
I tu wyjaśnię: tak, mem „Teresa” uważam za sztukę. Mimo, że upadłą. Sztukę wyjątkową, niepowtarzalną, świadczącą o tym, że w Teresie drzemie duży potencjał do zrobienia czegoś indywidualnego. Lepszego niż odtwarzanie opinii małżonka o każdej minucie życia.
4. PRZYSZŁOŚĆ „TERESY”
Obawiam się, że na zmiany może być już za późno. Rozczarowanie wielu czytelników może okazać się na takim poziomie, że nie ma czego ratować. Jest jednak pewien sposób, który w dłuższej perspektywie ma szanse zadziałać i jeżeli nie przywrócić mema do dawnego poziomu, to chociaż wyciągnąć go ze studni. Tym sposobem jest podział treści.
„Teresa” była memem specyficznym. Błyskotliwe, ironiczne, przezabawne notki dotyczące życia gejowskiego przyciągały nie tylko grono jej znajomych, ale dziesiątki jak nie setki heteryków, heteryczek, homofobów, głupich nastolatek. Doskonały mem nie musiał wtedy bawić się w głupie sztuczki – każde słowo opublikowane przez „Teresę” było komentowane zarówno na samym blogu jak i w środowisku – zwykle przez ludzi, którzy nie mieli pojęcia „kim jest Teresa”. Wywoływało reakcje osób z zewnątrz, bo po prostu każda notka była zajmująca, uczyła ich czegoś lub naświetlała problem z innej strony. Z daleka od mainstreamu. Taki blog wciąż ma szanse funkcjonowania. I życie osobiste Teresy nie ma znaczenia w przypadku mema „Teresa”. Kto uwierzył, że Teresa naprawdę opisywała swoje własne życie, ten kiep.
Unfortunately, robi to teraz. Być może dlatego, że jej małżonek po prostu nie rozumie Internetu (to jest akurat „fakt autentyczny”, nie opinia), być może sama przestała rozumieć.
Nie chcę zagłębiać się w krytykę krytyki czyli wyrzygiwanie, że Teresa nie umie pisać recenzji, że sięga po tematy z dupy wzięte i kompletnie nieinteresujące. To nie o to chodzi. Warsztat może się poprawić, czasem dosłyszy się na bankiecie więcej, czasem mniej. Większość recenzentów żeruje na podsłuchanych na gorąco reakcjach innych widzów w teatrze czy galerii i nikt się temu nie dziwi. Może wreszcie raz na dwa lata pojawi się też coś, co będzie rzeczywiście dobre, wtedy czytanie pozytywnej recenzji staje się przyjemnością nawet dla profanów.
Problem w tym, że takie notki nie powinny pojawiać się na blogu „Teresy”, bo to nie jest ten mem, nie ten obiekt kultury.
Teresa powinna założyć odrębnego bloga, na którym będzie zastanawiać się nad odpowiednim lub nieodpowiednim wysokim „C”. Nad szmatkami, które ktoś komuś założył do wyjścia na scenę. Nad tym, czy jakieś płótno czy kawałek drewna wywołał reakcję w galerii sztuki. Ba, może nawet czasem rzucić jakąs ploteczką – tak dla rozładowania emocji – z wydarzeń z ostatniej soboty w trupiarni na placu Dąbrowskiego. Wszystko to może a nawet moim zdaniem powinna zrobić, bo widać, że sprawia jej to jakąś (sadystyczną? masochistyczną?) radość a człowiek żyje raz i musi dbać przede wszystkim o swoje potrzeby a nie potrzeby zrzędliwych znajomych.
Ale pod nowym nickiem, nową marką, nowym brandem. „Migotką” chociażby.
Bo nikt z nas nie jest zainteresowany kupieniem w hipermarkecie sera żółtego marki Sony czy pasztetu z zająca marki Samsung, prawda? Dlatego nie kupuje recenzji operowych „Teresy”.
5. „GEJOWSKI”
Przez długi czas próbowałem wyjaśnić co poniektórym niewirtualnym znajomym, że blog jest kreacją. Że „Gejowski” jako postać wirtualna to zupełnie coś innego niż Gejowski, który klepie w klawiaturę. Blog był oparty w dużej mierze na rzeczywistości, ale prawie zawsze przetworzonej. Tymczasem ludzie bez przerwy identyfikowali mnie jako czlowieka z wirtualną postacią. Nie przyjmowali do wiadomości, że jest to nonsens taki sam jak uważanie, że Agatha Christie jest panną Marple. Przez wiele lat mi to nie przeszkadzało. Projekt „Gejowski” rozwijał się niesamowicie, przyciągał tysiące czytelników dziennie. To miłe, że nie zorientowaliście się, że… nie byłem jedynym autorem. 🙂
Bo autorów – gdybym musiał policzyć te 10 lat – było co najmniej czterech. Jak doliczę Miecię i Teresę, to sześciu. Nie jest tajemnicą, że rzeczywiście większość wyszła spod moich palców – ale „większość” nie równa się „wszystko”.
Formuła tego bloga w pewnym momencie wyczerpała się, prawie jak scenariusz „Queer as Folk”. Wszystko co powinno zostać powiedziane – zostało. Wszystkie prowokacje godne publikacji – opublikowane. Ilu heteryków wpadających tu przypadkiem przyszło, tylu udało nam się zindoktrynować. I wtedy projekt „Gejowski” zaczął się sypać. Do dzisiaj wstydzę się wielu notek, w których poziom agresji przekraczał dopuszczalne granice. Podjąłem decyzję, że wystarczy, że już dość.
Tak jak umarł mem „Onanista”, jeden z pierwszych i najlepszych blogów erotycznych w historii polskiego Internetu, tak samo umarł „Gejowski”. Ja już po prostu nie mam za wiele nowego do powiedzenia. A jeśli jeszcze czasem mam – piszę tu taki elaborat jak teraz.
Teresa zabiła „Teresę”. Może jeszcze doprowadzić do zmartwychwstania. Jeżeli się nie zdecyduje – agonia potrwa. Oczywiście, że czasem tam wpadnę, choć przyjemności z tego już dawno nie czerpię.
Zdecydowanie jednak uważam, że Internet i umysły młodych ludzi będą uboższe bez drapieżności „Teresy”, co w niczym nie przeszkadza, żeby czytając recenzję napisaną przez „Sędzimira Nastrojowskiego” nie mieli zielonego pojęcia, że w klawiaturę stuka ten sam człowiek. Bo i po co mieliby to wiedzieć?
W końcu każdy blog jest tylko kreacją.