Są takie książki, które po przeczytaniu trzeba odłożyć na półkę i przed napisaniem lub powiedzeniem czegoś na ich temat odczekać miesiąc lub dwa. Zwykle są to pozycje typu „żyletką po mózgu”, tak jak „Strach” czy wspomnienia sekretarki Rumkowskiego. Czasem jednak bywa to powieść, która po prostu ma w sobie potężny ładunek emocji – do tej grupy należy „Tancerz”.
To nie jest biografia Rudolfa Nuriejewa, chociaż była tak reklamowana. Nie znajdziesz tutaj listy spektakli baletowych czy też ról, które zatańczył. W zasadzie nie znajdziesz nawet szczegółowych dat. Wszystkie te rzeczy są bowiem nieważne, jeżeli Twoim celem jest poznanie człowieka z jego wadami i zaletami a nie artysty, który zrobił niewyobrażalną karierę mimo wszystkich przeciwności losu.
McCann skupia się na opisywaniu emocji i uczuć, ale nie robi tego plebejsko za pomocą wkładania w usta bohatera kolejnych kretynizmów (do czego przyzwyczaiły nas te wszystkie Coelha i inne barachła). McCann opisuje uczucia ludzi, którzy dla Nuriejewa w danych momentach życia byli ważni. Choćby uczucia matki czy ojca, którzy po ucieczce Rudolfa z ZSRR na Zachód żyli w rozdarciu pomiędzy dumą z jego sukcesów a strachem przed nękającą ich bezpieką. Poznajemy jego przyjaciela Victora, z którym co prawda nie sypiał, za to uczestniczył w orgiach i orgietkach w Londynie, Paryżu czy u Warhola.
Sam Nuriejew wypowiada się tutaj rzadko a jeśli już to prostymi zdaniami kancelisty odnotowującego kolejny fakt. Poznajemy jego postać, charakter i sposób myślenia poprzez opisy osób trzecich. Zabieg niezwykle ciekawy, bo dzięki temu widzimy jak bardzo odmienne bywają oceny naszych zachowań w oczach różnych ludzi. Robią zdjęcia, fotografie stanów umysłu zarówno swoich jak i Nuriejewa, nie zawsze linearnie. I bardzo rzadko te fotografie zgadzają się z naszymi wyobrażeniami o sobie samych.
Dwa małe fragmenciki:
„Victor osłabł z wyczerpania, zabrano go do szpitala. Potem przyszedł do Studia 54 jeszcze z kroplówką w żyle. Ciągnął metalowy stojak po parkiecie pod wirującymi światłami. Wkrótce wszyscy wiwatowali, bili brawo i gwizdali.
Victor skłonił się, zajął boks w odległym kącie, poprawił worek z płynem i próbował postawić wszystkim kolejkę, zanim zasłabł ponownie. (Bardzo by mu się podobało, gdyby mógł się widzieć, bo wynosił go nie kto inny jak Steve)”
(…)
„Po godzinie Victor poczuł się lepiej, jakby pogodził się z samym sobą, zlany potem i napastowany przez mężczyzn, którzy go pożądali, ale później, kiedy pił przy stoliku szampana z bogatym projektantem mody, nagle zjawił się Rudi – halo, Rudi, to Victor Pareci – i Victor poczuł w żołądku skurcz rozpaczy, kiedy Rudi popatrzył na niego, natychmiast znienawidzili się wzajemnie, dostrzegli pewność siebie, ale zauważyli też zwątpienie, tę niebezpieczną mieszankę, ogień i próżnię, obaj mężczyźni wiedzieli, że są do siebie podobni, a te podobieństwa ich irytowały, wyszedłszy z brudnych slumsów świata na salony bogaczy, wiedzieli, że są krawędzią monety i bez względu na to, ile razy zakręci się moneta, zawsze pozostaną krawędzią, że bogacze tego nie rozumieją, ale nie rozumieją też ubodzy, i wszystko to uczyniło ich nienawiść namacalną, a ulga przyszła dopiero wtedy, kiedy rozeszli się w przeciwległe krańce klubu, ale po chwili rozpoczęli pojedynek na parkiecie, patrząc, ilu chłopców potrafią przyciągnąć, jedynie Victor mógł przeżyć pojedynek z Rudolfem Nuriejewem, bo to był teren Victora, nawet jeśli Victor był niewysoki, ciemny i niemodnie wenezuelski – mały wzrostem, owszem, ale duży wszędzie indziej! – był podziwiany na parkiecie dużo wcześniej, niż podziwiano go w łóżku, kołysanie bioder tak przesadne, że nogi zdawały się oddzielone od ciała, koszula zwinięta i związana, żeby pokazać ciemny płaski brzuch, i zaczęła się między nimi dziwna wojna, pod obrotowymi światłami, w rozgrzanym powietrzu, w wielkiej komorze bębnów gitar głosów, póki nie nadeszło zaciemnienie, nawet nie mrugnięcie elektryczności…” (i tak dalej, jeszcze dwa razy tyle)