Najważniejszą rzeczą kształtującą człowieka, jego charakter a wskutek tego i życie, jest fundament. Tym fundamentem jest zarówno zasób naszych genów jak i wychowanie, otoczenie społeczne, procesy socjalizacyjne i tym podobne dyrdymały, na których badaniu setki magistrów i doktorów zarabiają pieniądze na uniwersytetach.
Problem w tym, że geje są tego fundamentu pozbawieni. Najpierw przechodzą indoktrynację katolicką, potem od dzieciństwa wpaja im się podstawy hipokryzji (uśmiechnij się do śmierdzącej cioci i ją ucałuj), potem przychodzi czas szkolny, w którym uczymy się nieuczciwości i konformizmu. W efekcie, gdy w wieku 16 czy 18 lat uświadamiamy sobie, że panienki nas nie interesują, czujemy się wrzuceni na głęboką wodę. Bez fundamentu, bez wiedzy o zachowaniach i zasadach, jakie będą rządzić naszym życiem. Pojawia się strach.
Z tego wynika cała masa problemów. Te rozmodlone cioturzyce z różańcem w ręku obciągające fiuty księżom.
Te pedały unieszczęśliwiające kobiety, które były zbyt głupie aby zorientować się, że jej chłop to pedał i że tego nie da się ani „zmienić” ani „wyleczyć”.
Te setki dwudziestoparolatków, którzy popełniają samobójstwo, bo nie wiedzieli, jak swoje gejowskie życie poprowadzić.
Te ciotki-intelektualistki, które wywieszają na sztandarach fałszywe z gruntu zdanie, że „jestem najpierw obywatelem i człowiekiem, potem gejem”. Niestety wcześniej czy później (daj Darwinie zdrowie, aby wcześniej) udaje się zrozumieć, że homoseksualizm jak najbardziej wpływa na wszelkie elementy życia. Że mamy więcej wspólnego z lizbońskim chłopakiem niż sąsiadem mówiącym przypadkowo w tym samym języku co my. Że dla nas dyrdymały o patriotyzmie i byciu ważnym elementem społeczeństwa są z gruntu nieprzydatne.
Bycia gejem trzeba się nauczyć. Skoro rodzice wychowywali nas na heteryków, których życie ma się sprowadzić do spłacania 40-letniego kredytu mieszkaniowego u boku spasłej, wymęczonej baby i wrzeszczących bachorów; wiedzy o sobie, swoich korzeniach, historii i potencjalnej przyszłości musimy szukać gdzie indziej i na własną rękę.
Jeżeli jesteśmy pracowici i chętni do wysiłku umysłowego, możemy przelecieć ogromną bibliotekę piśmiennictwa gejowskiego.
Jeśli jestesmy nieco bardziej leniwi, ale znamy język angielski, możemy poświęcić rok lub dwa na obejrzenie całej fury gejowskich filmów (w większości przypadków są to dramaty, nie komedie).
Jeśli jesteśmy wtórnymi alfabetami, jak większośc tzw. społeczeństwa informacyjnego, możemy sięgnąć po prostą, miłą i przyjemną książkę – taką jak „HomoWarszawa”.
Jej podtytuł nie jest do końca prawdziwy – przewodnikiem może i częściowo jest, ale ja bym się raczej pokusił o określenie jej mianem bedekera. Bedeker to innego rodzaju przewodnik. Nie skupia się na mamrotaniu o zbudowaniu budynku w 1756 roku, zaprojektowanym przez Archibalda Boretza, na zlecenie księcia Konstantynopolitańskiego… i tak dalej. W bedekerze znajdziemy przede wszystkim anegdoty i ciekawostki – że ten książę zbudował pałacyk dla swojego kochanka, którego nienawidziła oficjalna żona i w nim właśnie książę rozprawiczył następcę tronu. Tak, „HomoWarszawa” zdecydowanie jest bedekerem.
W prosty, czytelny i dowcipny sposób pokazuje, jak nasi przodkowie radzili sobie ze swoim homoseksualizmem, jak realizowali potrzeby zarówno seksualne jak i towarzyskie. Idąc z nią w ręku poznajemy ciekawostki o miejscach, które wywarły piętno na jakiejś – mniejszej lub większej – grupie gejów i lesbijek. Uczymy się. I to właśnie jest najcenniejsze w tej książeczce. Udowadnia, że nie jesteś sam, nie jesteś znikąd.
Sam dowiedziałem się z niej całkiem sporej liczby rzeczy, o których albo nie miałem pojęcia, albo też moja wiedza była nieuporządkowana i przypadkowa. Nabrałem ochoty na zwiedzenie Pragi i jej undergroundowych przybytków. To fascynujące, że na starość człowiek wciąż może się czegoś nauczyć. 😉
W przewodniku są oczywiście błędy i wypaczenia. Nie chodzi mi o drobne pomyłki merytoryczne (moja wiedza o historii gejowskiej Warszawy jest zbyt mikra abym mógł się czepiać) lecz redaktorsko-lansiarskie. Rzeczą bardzo przeszkadzającą w książkach dokumentalnych są niepotrzebne z punktu widzenia narracji wstawki osobiste. Bardzo wystrzega się tego Mariusz Urbanek („Kisiel”, „Waldorff – ostatni baron Peerelu”), za co bardzo go cenię. Jest to jednak cecha rzadka, gdyż mniej doświadczonym dokumentalistom trudno jest oprzeć się pokusie wygrzewania w odbitym blasku tematu.
W „HomoWarszawie” skrzywiłem się kilkakrotnie, ale najbardziej zapadającym w pamięć przykładem jest ułamek zdania, w którym czytamy o sklepie monopolowym, który znacznie podniósł obroty ze względu na zespół redaktorski, który podczas pracy nad książką korzystał z dostaw płynów życiodajnych z tegoż właśnie przybytku. Po co?
Drugim problemem są pojawiające się nawiązania do bieżących wydarzeń. Pałam wielkim sentymentem do Karola Radziszewskiego, ale zdanie o „ostatniej wystawie w ‚Zachęcie’ na której prezentowany jest pierwszy polski gejowski film pornograficzny” kompletnie straci sens już nawet nie za parę lat ale wręcz kilka miesięcy.
„HomoWarszawa” jest lekturą obowiązkową dla wszystkich gejów w Polsce. Nie trzeba lubić nadwiślańskiego stolca, żeby było warto się z nią zapoznać. Zresztą jestem chyba ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o jakiekolwiek ciepłe uczucia wobec Warszawy. Teraz jednak, po lekturze całości, naprawdę zaczynam ją lubić. Kto by pomyślał.
A spacer promocyjny? Nie będę oryginalny. Pojawienie się po ponad 15 latach w Fantomie (wtedy miejsce to tak mnie przestraszyło, że moja noga już więcej tam nie postała) było przeżyciem… oczyszczającym, jakkolwiek dziwacznie by to nie zabrzmiało. No i mam pierwsze w życiu zdjęcie, na którym siedzę na slingu. 🙂
O deszczu wszyscy już pisali; my zaś padliśmy na placu Trzech Krzyży, udając się truchcikiem na sałatki w Szpulce. Potem trzeba było jeszcze dojechać w deszczu do Łodzi, co było przeżyciem wręcz mistycznym. No i wyleczyć przeziębienie, czego jeszcze wciąż nie udało mi się dokonać.
„HomoWarszawa – przewodnik kulturalno-historyczny”, Abiekt.pl, 2009