Posts Tagged ‘FouFou’

Alors Alors

2010-09-12

Spędziłem jeden z najprzyjemniejszych wieczorów tego roku. Pewnie jakiś wpływ miał na to fakt potężnego przeziębienia, które od wtorku czy środy trzymało mnie w uściskach, zatem sobotnia ósma rocznica małżeństwa egusia i raanda była czymś w rodzaju check pointa dla mojego zasmarkanego nosa, plującego flegmą gardła i tym podobnych rozkoszy życiowych.

Morze piwa, wódki, whisky, latających butelek po szampanie i papierosów też pewnie miały na to jakiś wpływ.

No i obecność cudnego mmena, którego ostatnio widziałem jakoś w czerwcu, a którego zapraszałem na różne imprezy po wielokroć, aby posłuchać jego coraz bardziej niedorzecznych, regularnych wymówek. A tu proszę, wystarczył jeden telefon od Muzeum Immunologii, zwanego w towarzystwie Raandem i mmen w te pędy przybył.

No i wyginający się na rurze Radix, który sam w sobie jest postacią niezapomnianą, również wbił mi się w pamięć. Tym bardziej, że jego pijaną w trupa wersję oglądamy rzadko.

I psiapsióła, która patrzyła z obrzydzeniem na bar w FouFou aby skończyć tekstem upstrzonym westchnięciem z głębi serca: „no skoro już nic nie ma, to niech będzie ten łyskacz, kurde” (zapamiętać: jak gdzieś ma się pojawić, należy zadbać o wytrawne Martini Rose).

I te wina musujące, których marek obawiałem się sprawdzić, a które należy po prostu w siebie wlać i nie myśleć.

I te ploty emitowane na potęgę przez wszystkich uczestników balu skazańców.

I Jakiś, który jak zwykle po nachlaniu zaczął swoje typowe wynurzenia o tym, jaki to ja jestem wspaniały charakterem, jakim to cudownym przyjacielem i jeszcze lepszym człowiekiem jestem – niezapomniane. Jego torba, przewijająca się jakoś tak w tle, nie zapisała się niczym szczególnym w mojej zalkoholizowanej pamięci, ale na pewno też miała jakiś przebłysk genialności (byleby tylko regularniej wciągała kałdun).

I w związku z tym, że nie pamiętam jak wróciłem do domu, zanucę sobie jeszcze na odchodnym Alors on Danse, jedyną piosenkę z francuskiego TOP20 z tego roku, której da się posłuchać bez rzygania. Czego i wam życzę.

Szaleństwa poniedziałkowej nocy

2010-08-03

Musze przyznać, że Radix i Wenge wciąż mnie zaskakują niemożebnie. Są chodzącymi dowodami na to, że szaleć można także na trzeźwo, z kluczykami od aut za pazuchą.

Najpierw poszliśmy na czwartego Shreka. Szczerze mówiąc seria już się wypaliła, choć wcale takie najgorsze to to nie było. 3D funkcjonuje tutaj – jak we wszystkich animacjach – bardziej jako wisienka na torcie niż ważny czynnik odbioru. Zresztą wbrew wszelkim zabiegom marketerów wieszczę, że technologia 3D jednak nie zostanie tak łatwo i szybko zaakceptowana, szczególnie w domowych pieleszach. Różnica w gruncie rzeczy niewielka (umrzeć z nudów na Avatarze można również w 2D), bo za pięknym opakowaniem coś musi stać. A zwykle nie stoi.
Bez dalszych dygresji: czwartego Shreka można obejrzeć (albo się na nim – jak Radix – wyspać) ale równie dobrze na ekranie telewizora w dwóch wymiarach.

Następnie pojechaliśmy do FouFou, no bo niby gdzie. I tam porąbało nas już zupełnie. To, że Radix umie śpiewać i fajnie mu to wychodzi – mam udowodnione na filmiku sprzed kilku(nastu) tygodni. Ale gdy wspólnie w tercecie wyliśmy do słabych mikrofonów „Wind of Change”… priceless. Niestety profesjonalizm Wenge znika w try miga, gdy zamiast mówić zaczyna zawodzić. Whatever.

Było uroczo mimo braku grilla, na którego szczerze mówiąc nieco się nastawiłem. W zastępstwie była klasyczna zapiekanka po drodze na autobus nocny – nawiasem mówiąc polubiłem tego rodzaju powroty. Tanio i można poszokować niedoruchanych heterodresiarzy wracających do domów z nosem w kwintę. Z Dexterem u boku – zawsze!

Ewelina

2010-05-28

Nie ma chyba bardziej wkurzającej rzeczy niż doczłapanie się do stacji a potem przeczytanie wywołującej osłupienie informacji, że Oxford Circus przechodzi renowację. Znaczy się, jazdy nie będzie. Wściekły i zmęczony popędziłem na Tottenham Court Road (bo do Central Line z pobliskiej Bond Street to mnie i końmi nie zaciągną) żeby wsiąść w cokolwiek, co mnie dowiezie do Victoria Line.

I w połowie drogi ktoś mnie łapie za przestylizowaną koszulkę. Odwracam się i osłupiałem: Ewelina, dawna współwłaścicielka FouFou. Okazało się, że po odejściu z knajpy robiła różne rzeczy a teraz – już od wielu miesięcy – dołączyła do grona znajomych emigrantów. Pogadaliśmy z 10 minut (kij w oko ciuchciom metra) i okazało się, że po pierwsze pracuje w 4-gwiazdkowym hotelu, po drugie absolutnie nie zamierza wracać i po trzecie – że cudny Pawełek nadal nie rzucił Adeli, za to postanowili przetestować związek między Londynem a Dublinem. No powodzenia…

Nawet próbowaliśmy się jakoś zgrać terminami na piwo, ale jak wiadomo, z Londonerem to nie takie proste. Ale wreszcie mam jej aktualny numer i pewnie jakiejś randki nie odpuszczę.

Znowu mam mnóstwo ciuchów do kupienia w UniQlo, jak ja nie cierpię tej firmy! Niby wszystko klasyczne, proste i te sprawy a i tak wydaję tam za każdym razem co najmniej stówę…

Zawsze działało

2010-05-08

Każdy ma jakieś własne sposoby na radzenie sobie z depresyjnymi nastrojami. Ja, szczerze mówiąc, po dekadach całych, skutecznego leku nie znam. Wczoraj próbowałem w jakikolwiek sposób go zmienić. Ale znam i wyznaję główną zasadę: jak widzisz otchłań, uciekaj z domu.

No to uciekłem. Zgwałciłem telefonicznie Padłocycką, która umierała na jakichś Złotych Nitkach (i jak się okazało, była najlepiej ubraną damą w całym bulgoczącym się tam towarzystwie), żeby gdzieś ze mną polazła. Wraz z Wenge przywlekliśmy się do Art Caffe, gdzie na chwilę humor poprawiła mi obecność zwycięzcy Hairy Legs Contest (na chwilę, bo był z mężem i moje końskie zaloty wywoływały momentami ogólne zażenowanie).

Potem poszliśmy do hetero burdelu, zwanego nie wiem czemu finezyjnie „Bedroomem”, gdzie jakieś ABSy żądały ode mnie zdjęcia kurtki. No żesz kurwa. Za tę kurtkę, będącą częścią perfekcyjnej do ostatniego cala stylizacji, zapłaciłem więcej niż on zarabia w kwartał. A ten mi tu mówi, że mam sobie psuć outfit. Za stara i za bogata jestem, żeby sobie na to pozwolić. No to obróciliśmy się z Teresą na pięcie i poszliśmy w pizdu.

W Narra jak w Narra, gdyby nie obecność uroczego jak zwykle Radixa i Jada z Lądą w ramach wisienki na torcie, nie byłoby nawet z czego sklecić jednego zdania. Klub dla pedałów i tylko dwóch potencjalnych mężów, no skandal po prostu, co ja tu w tym mieście robię?

FouFou zawsze działało i było dobrym wyjściem w sytuacjach depresyjnych, ale nawet tam nie udało mi się zwalczyć nastroju. No dobrze, rzecz jasna lepiej jest płakać w wannie wypełnionej szampanem (lub przy barze z pełną szklanką whisky, uzupełnianą w momentach niespodziewanych pustek) niż gdzie indziej. Ale mimo wszystko – didn’t work.

Wróciłem pijany w trupa do chałupy, wymijając po drodze pracownice hipermarketów, biegnące harować za grosze o piątej rano, i usiadłem przy kompie. A potem było już z minuty na minutę tylko gorzej.

Chiara.
Susan w mp3.
Trzy klipy Susan i również trzy Paula.
Didrik.

I rozkleiłem się zupełnie. Nawet teraz, gdy nieco już wytrzeźwiałem, czuję się przygnieciony jakąś ogromną skałą, sprawiającą wrażenie nieusuwalnej.

Grudzień w LondynieNigdy nie lubiłem związków na odległość, choć w jednym z uporem godnym lepszej sprawy tkwiłem cztery lata, ale obecna sytuacja jest znacznie gorsza. W końcu 120 kilometrów to nie to samo co tysiąc mil. Uświadomiłem sobie, że moje miejsce nie jest w najdroższej dzielnicy najtańszego miasta tylko tam. Nawet jeśli na niewiele mniej depresyjnej uliczce. Bo tam jest On, a przecież wiadomo już z Nienackiego, że ibi thesaurus tuus, ubi cor tuum.

I nawet nie mogę nikogo poprosić o pomoc czy wsparcie, bo na chwilę obecną po prostu NIC nie da się zrobić. Mogę tylko skazić złym nastrojem wszystkich i wszystko wokół.

Have a nice weekend.

Koncert A-HA a geje z importu

2009-11-16

Tak sobie myślę czy właściciele Ganimedesa zdają sobie sprawę z potencjalnego najazdu dziesiątek albo i setek ciotek we wtorek po 23.00?

Weekendy

2008-09-30

Nazbierało mi się całe mnóstwo zaległości weekendowych a jakoś nie mogę się zebrać do ich uwiecznienia. Czas odrobić trochę orki na ugorze.

W ostatni piątek mąż poszedł w pizdu w miasto (potem się okazało, że dzieci go nawet do Narragansetu zawlokły) a ja spędziłem spokojny wieczór w towarzystwie autora „Fryne” oraz Teresy. Teresa twardo żądała fragmentów „od której jej się mokro zrobi”, ale jako że „Fryne” jest czytadłem dla kobiet, nie doczekała się. Później dopiero sięgnęliśmy po legendarnego, niepublikowanego „Kochanka Czerwonej Gwiazdy” w ilości egzemplarzy trzech a tam rzecz jasna od wilgotnych fragmentów aż się roi. W związku z powyższym goście tak się wzajemnie podniecili, że wypraszanie ich zajęło mi dobrą godzinę.

W sobotę Prowokacja i nasz klasyczny sobotni obiad. Po drodze zobaczyliśmy radczynię Ewę bez cycków na wierzchu i podpitą Mecię w – ohyda – Soplicowie.
No ja nie wiem, jak można w ogóle wejść do Soplicowa, nie mówiąc już o jedzeniu tam czegokolwiek.

Wieczorem nikomu nic się nie chciało – ja bym najchętniej pospał, dzieci zabrały się za czytanie lektur poważnych (Spacerownik) i mniej poważnych (magazyn Instinct), mąż ubrał się w dresy i poszedł do wyrka z kryminałem o kotach – słowem wszystko było cudownie wspaniałe, gdyby nie fakt, że dziecku młodszemu coś strzeliło do łba i zawlokło nas w środku nocy do FouFou. Tam umieraliśmy przy jakichś drobnych ilościach whisky a po odsiedzeniu przepisowej godzinki w te pędy wróciliśmy do domu.

Niedzieli nie pamiętam jakoś szczególnie, więc zapewne zgodnie z tradycją kłóciliśmy się z mężem. Albo robiliśmy zakupy. Koniec.

No proszę, nawet nie bolało. 🙂

Nieporozumienia

2008-07-06

Zdaje się, że mam już problem z artykulacją myśli. Gdy w sobotnie popołudnie zadzwoniło dziecko i spytało, co robimy z ich gośćmi, którym w oberwanie chmury nie chciało się jechać na żwirowisko, zaproponowałem spacer po Łagiewnikach.
Ale chodziło mi przecież o podjechanie do Arturówka, zrobienie ósemki wokół stawów i zasiąście na piwie. Nie o podróż pod jakiś klasztor i wielokilometrową mordęgę przez wykroty, ciężkim szlakiem, przez jakieś zarośla, gdzie nawet kiosku nie było.

Wieczorkiem opowiadam importowanemu prawnikowi (jakby mało ich w Łodzi było) o swojej tragedii drastycznej diety.
– Ale ja cię widziałem rok temu i wyglądałeś tak samo.
Poprawiło mi to mocno z lekka depresyjny nastrój: ominął go co prawda okres mojej świetności po rzuceniu palenia (+5 kilo w miesiąc), ale za to ten jedzeniowy thriller jednak działa. Jeszcze drugie pięć i byłoby idealnie.

– Boże, macie gin! Poproszę ze Sprite’em!
– Seagram’s czy lubuski?
– Seagram’s.
– A z plasterkiem cytryny czy limonki?
– :-O

– Whisky z dwiema kostkami lodu pliz.
– Chivas Regal czy Ballantines?
– :-O

Podsumowując: świat się kończy, że takie pytania padły od dziewczyn z FouFou. Mają też trzy rodzaje Martini, Absoluta Kuranta, Peacha, Finlandię żurawinową, dwa rodzaje tequili i pięćdziesiąt innych butelek, których już nie pamiętam.

Nareszcie mam gdzie zamieszkać, gdy już popadnę w ostateczną starczą depresję.