Spędziłem jeden z najprzyjemniejszych wieczorów tego roku. Pewnie jakiś wpływ miał na to fakt potężnego przeziębienia, które od wtorku czy środy trzymało mnie w uściskach, zatem sobotnia ósma rocznica małżeństwa egusia i raanda była czymś w rodzaju check pointa dla mojego zasmarkanego nosa, plującego flegmą gardła i tym podobnych rozkoszy życiowych.
Morze piwa, wódki, whisky, latających butelek po szampanie i papierosów też pewnie miały na to jakiś wpływ.
No i obecność cudnego mmena, którego ostatnio widziałem jakoś w czerwcu, a którego zapraszałem na różne imprezy po wielokroć, aby posłuchać jego coraz bardziej niedorzecznych, regularnych wymówek. A tu proszę, wystarczył jeden telefon od Muzeum Immunologii, zwanego w towarzystwie Raandem i mmen w te pędy przybył.
No i wyginający się na rurze Radix, który sam w sobie jest postacią niezapomnianą, również wbił mi się w pamięć. Tym bardziej, że jego pijaną w trupa wersję oglądamy rzadko.
I psiapsióła, która patrzyła z obrzydzeniem na bar w FouFou aby skończyć tekstem upstrzonym westchnięciem z głębi serca: „no skoro już nic nie ma, to niech będzie ten łyskacz, kurde” (zapamiętać: jak gdzieś ma się pojawić, należy zadbać o wytrawne Martini Rose).
I te wina musujące, których marek obawiałem się sprawdzić, a które należy po prostu w siebie wlać i nie myśleć.
I te ploty emitowane na potęgę przez wszystkich uczestników balu skazańców.
I Jakiś, który jak zwykle po nachlaniu zaczął swoje typowe wynurzenia o tym, jaki to ja jestem wspaniały charakterem, jakim to cudownym przyjacielem i jeszcze lepszym człowiekiem jestem – niezapomniane. Jego torba, przewijająca się jakoś tak w tle, nie zapisała się niczym szczególnym w mojej zalkoholizowanej pamięci, ale na pewno też miała jakiś przebłysk genialności (byleby tylko regularniej wciągała kałdun).
I w związku z tym, że nie pamiętam jak wróciłem do domu, zanucę sobie jeszcze na odchodnym Alors on Danse, jedyną piosenkę z francuskiego TOP20 z tego roku, której da się posłuchać bez rzygania. Czego i wam życzę.